środa, 9 maja 2012

Pan J.-postać kultowa

Zdaję sobie sprawę, że dla wielu z was posty o fekaliach, imprezach i chlaniu mogą się już nudzić, nie mniej jednak ja pozostanę wierny tej tematyce i przedstawię wam postać kultową w tej dziedzinie, której wyczyny, szczególnie w jednej ze sfer, są wprost nieocenione. Pan J., bo tak nazwę mojego kumpla z uwagi na to iż jest to postać znana i poważana w światku korporacyjnym i nie chciał bym mu narobić tym wpisem problemów, jest z natury dość spokojnym, acz lubiącym ostrzej zabalować człowiekiem. Wiele razem przeszliśmy i wiele razem widzieliśmy, tak więc wydaje mi się że nie jest mnie w stanie niczym zaskoczyć. Nic bardziej mylnego, bo Pan J. robi to stale od wielu lat. Dowodem tego niech będzie historia, którą przedstawiła mi ostatnio jego małżonka. Nadmienię tylko, że Pan J. generalnie ma mały problem z utrzymaniem stolca, jak go mocniej przyciśnie, co jest częstą przyczyną powstawania niewiarygodnych historii.
Pewnego pięknego wieczoru Pan J. wraz ze swoją małżonką wracali z imprezy na której Pan J. bardzo nie chciał  być, w związku z tym postanowił się na niej nawalić do nieprzytomności. Tak się akurat złożyło, że Pan J. i jego małżonka pilnowali domu teściów, więc biedna małżonka musiała ciągnąć zwłoki męża przez spory odcinek ogrodu i korytarza, aż do salonu gdzie porzuciła denata. Sama zasnęła w sypialni licząc, że Pan J. wytrzeźwieje i postanowi do niej dołączyć. W nocy obudził ją hałas dochodzący z salonu, który ustał w okolicy łazienki. Małżonka pomyślała że Pan J. zgodnie ze swoim zwyczajem postanowił się złamać. Zaniepokoił ją tylko fakt iż cały proces trwał około godziny, więc postanowiła sprawdzić co się dzieje. Po wejściu do łazienki oczom jej ukazał się widok nawalonego nagiego małżonka, śpiącego i srającego na... tak, tak bidecie! Do tej pory pozostaje zagadką jak Pan J. oczyścił przed przyjazdem teściów bidet z zawartości swojego dupska.
Innym razem Pan J. na wielkim kacu, jechał tramwajem, z dokumentami do dziekana na uczelnię. Była to zima i wszystko przysypał śnieg a Pan J. nosił oczojebną, czerwoną kurtkę, bardzo podobną do tych GOPRowskich. W okolicy AWFu przy parku bielańskim Pan J. poczuł jak mu kret drąży dziurkę i za chwilę ujrzy światło dzienne. Nie wiele myśląc wyskoczył z tramwaju, wbijając się w lasek i rozpoczął działania, mające na celu oswobodzenie krecika. Pan J. w całym zamieszaniu zapomniał iż lasek w zimie liści nie ma a jego czerwona kurteczka stanowi zajebisty kontrast dla białego śniegu, co oznacza iż jego wyczyny widoczne były z odległości kilkudziesięciu metrów dla ludzi na przystanku. Dość istotny w całej historii jest sposób "podtarcia dupy" przez Pana J. gdyż jak się domyślacie papieru toaletowego przy sobie nie posiadał... ale miał przecież dokumenty do dziekanatu. Nie wiem na jakiej zasadzie nastąpiła segregacja ważności papierów, nie mniej jednak wszystkich ich nie dowiózł z wiadomych względów.
Jeszcze innym razem na Mazurach, po kilku dniach ostrego garowania, Pan J. postanowił odwiedzić prysznic w porcie do którego wpłynęliśmy. Poszedł do niego nawalony jak szpadel, ledwo trzymając się na nogach. Podczas wodnej toalety, nie mogąc utrzymać równowagi, pierdolnął na posadzkę i troszkę przysnął. Kiedy po paru minutach się przebudził zachciało mu się co? Jak że by inaczej...srać. Jako że prysznic kosztował 10zł a toaleta dodatkowo 2zł, Pan J. szybko skalkulował, że dużo bardziej opłacalne będzie zesrać się pod prysznicem. Po ogarnięciu tematu zorientował się jednak że konsystencja kilku dniowego klocka, nie pozwala tak łatwo się go pozbyć przez sitko odpływowe. Analiza sytuacji okazała się dość bolesna, ponieważ pod ręką nie znalazło się nic czego można by użyć do przepchania kabana, a że Pan J. nie chciał wyjść na chama i pozostawiać niespodziankę dla następnych turystów, użył do przepchania najbardziej odpowiedniego do tego narzędzia, czyli własnej pięty.
Na tym samym wyjeździe po jednej z nocnych imprez Pan J. postanowił zwalić kackupę na łonie natury. Po powrocie okazało się jednak, że Pan J. nie był do końca trzeźwy załatwiając swoje potrzeby w krzaczkach i podczas "skocznej" pozycji gibał się jak pierdolony rezus, zasrywając sobie spodenki, o czym kompletnie nie wiedział. Ale oczywiście się dowiedział jak poszedł do ludzi.
Za pewne to nie ostatnia przygoda Pana J., więc jeszcze nie raz o nim usłyszycie, ale jak dla mnie, juz wpisał się do galerii ludzi kultowych

wtorek, 8 maja 2012

Z cyklu "a kumpel mojego kumpla to odpierdolił taki numer..."

Tej historii osobiście nie przeżyłem, ale słysząc ją parę lat temu mało ze stołka nie spadłem i stała się troszkę legendą w naszym męskim towarzystwie.
Dawno temu żył sobie koleś który do dziś dzień jest bohaterem wielu facetów. Niepozorny z wyglądu, z dobrym gadanym i niesamowitą zdolnością do wyrywania lasek. Nie tak, że gadka szmatka i numer telefonu, tylko co noc lądował z inna w łóżku kitłasząc się do białego rana. Z tego co kojarzę teraz jest przedstawicielem handlowym, co jakby naturalnie wynikło z jego umiejętności. Pewnego dnia ów koleś wyrwał w klubie laskę o jakiej marzą miliony-modelka, aktorka, mis świata o twarzy anioła. Tym razem troszkę dłużej zajęło mu przekonanie jej do obejrzenia jego "kolekcji znaczków", ale w końcu udało się. Ku jego zdziwieniu zamiast wylądować w jego mieszkaniu, pojechali do jej apartamentu, gdzie oddali się miłosnym uniesieniom. Zasypiając obok piękności, sympatyczny koleżka poczuł nieodpartą chęć postawienia klocka, po ówcześnie wszamanym kebabie. Problem polegał na tym że chłopaczyna miał niesamowita fobię odnośnie załatwiania się w miejscach innych niż jego ubikacja-generalnie siadanie na cudzej desce obrzydzało go do tego stopnia, że wolał się męczyć godzinami, niż dać upust swoim jelitom. Niestety tym razem murzyn tak silnie cisnął na grotę, że koleś musiał złamać się i  swoje zasady w obcym środowisku. Aby nie obudzić panienki i uniknąć krępującej sytuacji i pytań, na palcach dodreptał do ubikacji, nie zapalając nawet światła, gdzie w trybie ekspresowym, w pozycji na Małysza, wykręcił takiego kabana jakiego dawno nie widział (dosłownie bo było ciemno). Po użyciu papieru toaletowego, wymacał spłuczkę i na szybkości wymknął się z ubikacji tak na wszelki wypadek jak by dziewczyna miała się obudzić.
Nad ranem obudził go przeraźliwy krzyk i wykwintne bluzgi dziewczyny o anielskiej twarzy, której grymas dawał ewidentnie do zrozumienia, że coś jest nie tak. Otóż nad ranem niewiasta postanowiła załatwić potrzebę w ubikacji gdzie czekała ją mega niespodzianka pozostawiona przez kochanka. Okazało się, że koleżka, przesiąknięty  kawalerskimi nawykami, w tym nie opuszczania deski w ubikacji, kompletnie o niej zapomniał skręcając pokaźnego klocka na klapie sedesu, przykrywając go sporą ilością sraj-taśmy. Efektu z pewnością się domyślacie, zwłaszcza, że klocek leżał na desce kilka godzin.
W związku z zaistniałą sytuacją koleś w trybie natychmiastowym opuścił lokal, nie otrzymując śniadania, na które tak liczył, ale otrzymał za to bardzo cenną nauczkę "Nie żryj kebaba tuż przed rozbieraną randką baranie"


piątek, 20 stycznia 2012

Radio-Taxi

Był czas, kiedy nasze męskie spotkania stanowiły stały elementem każdego weekendu. Nie trzeba było niczego planować, wystarczył telefon i w przeciągu godziny wszyscy stawiali się w wyznaczonym miejscu, aby wspólnie obgadać mijający tydzień przy kieliszku wódki, bądź szklance piwa. Takie wieczory kończyły się z rożnym skutkiem, ale zawsze było wiadomo, że "coś się będzie działo". W większości przypadków człowiek wracał w stanie, którego nie pamiętał, czasami myląc piętra dobijał się do sąsiadów a na pewno spędzał sporo czasu pod drzwiami, próbując dopasować, przeważnie niewłaściwy klucz do zamka. Ja to troszkę się dziwię, czemu do tej pory nie wymyślono magnetycznych kluczy, które samoistnie wpasowywały się w tą złośliwą dziurkę. Czasami człowiek budził się na nieznajomym przystanku, zastanawiając się czemu GPS tym razem zawiódł i nie śpi we własnym łóżku. Inni znowu budzili się w nieswoich łóżkach, zastanawiając się czemu żaden z kumpli nie odwiódł ich od pomysłu spędzenia nocy z niewiastą, która leży obok i wygląda jak sąsiad spod 12.  W każdym razie zawsze po tego typu spotkaniach ktoś musiał się pochwalić ciekawym powrotem do domu.
Pewnego razu, po sympatycznym "kieliszku", gdy już dobrze dniało i obsługa lokalu w sposób kulturalny wypraszała od stolika zdarzyła się historia, która na zawsze odmieniła moje spojrzenie na stróżów prawa. Tak się zdarzyło że jako pierwszy opuściłem lokal, aby zapalić papierosa i poczekać na resztę załogi. Niestety panowie bardzo się ociągali, pijąc kolejnego "rozchodniaczka" i trochę się im zeszło. Mnie w między czasie pogoniło za potrzebą i chcąc wrócić do lokalu aby załatwić to jak człowiek, natknąłem się na opór ze strony ochrony, że już zamknięte, że nie ma na chwilę itp. Niestety trochę brakowało mi argumentów, aby przekonać sympatycznych goryli, bo mój język stał się wyjątkowo giętki i co róż zahaczał o górną szóstkę i czubek nosa, powodując, że nie byłem w stanie za wiele z siebie wydusić. Nie wiele myśląc postanowiłem olać człowieczeństwo i jak zwierz za potrzebą odlać się na pobliskim rogu. Chwiejąc się jak trzcina na wietrze, w połowie opróżniania zaworów rezerwowych, zauważyłem oślepiające światła na moich plecach i sygnał koguta. Myślę sobie "no to klops". Fakt iż troszkę "zlałem" głupie pytanie "co pan tu robi" i postanowiłem dokończyć ów czynność, mógł zdenerwować panów policjantów, ale w zaistniałej sytuacji oraz moim stanie miałem na to wyjebane. Panowie w czapeczkach poprosili mnie abym wsiadł do samochodu i okazał dokumenty, co też zrobiłem. Niestety w tym momencie drzwi się zamknęły bez możliwości ich otwarcia i samochód ruszył. Temperatura w samochodzie raptownie się podniosła i troszkę wydygałem, ale mimo to postanowiłem zapytać "gdzie mnie panowie wiozą". Odpowiedź była krótka i zwięzła "nie interesuj się-teraz to twoje najmniejsze zmartwienie". Te słowa na pewno nie sprawiły iż poczułem się bezpieczniej. W między czasie zaczęli dobijać się na komórkę kuple, trochę zaniepokojeni moim zniknięciem, co ciutkę rozzłościło panów, którzy dosadnie mi to oznajmili słowami "wyłącz to kurwa!!!". Generalnie więcej pytań nie miałem i postanowiłem się zamknąć. Mijając kolejne ulice z prędkością 30km/h odpowiadałem na pytania typu: "to pana adres zamieszkania?", "długo żonaty?", "gdzie pan pracuje". Cała ta dziwna akcja trwała jakieś dwie godziny i wożony byłem w tej niepewności po najdziwniejszych zakątkach Warszawy. W pewnym momencie z szybami radiowozu ukazały mi się znajome rewiry oraz mój blok, pod który podjechaliśmy. Drzwi od auta się odblokowały, panowie wręczyli mi dokumenty i pożegnali słowami: "a teraz zapierdalaj pan w podskokach prosto do żony, nie szczaj więcej w miejscach publicznych i dziękuj Bogu, że jesteśmy z komendy obok i mamy na prawdę dobre nastroje". Jak powiedzieli, tak zrobiłem i podziękowałem, a następnego dnia obdzwoniłem kumpli z wiadomością o niespodziewanym, darmowym transporcie. Przez jakiś czas słyszałem oczywiście żarty od żony w stylu "dzwoń po chłopaków, wracamy do domu" ale mimo wszystko ta historia rzuciła mi inne światło na polskich stróżów prawa. Jeszcze raz dziękuję panowie.

czwartek, 19 stycznia 2012

"Maj hart łil gołon"

Dla nie kumatych powiem tylko że tytuł postu jest spolszczoną wersją tytułu utworu niejakiej Celiny D. do filmu "Tytanic". Skąd pomysł na taki tytuł? Ano kilka ładnych lat temu, tuż po powrocie z kilkumiesięcznego pobytu na wyspach brytyjskich, wpadliśmy z kumplami na fantastyczny pomysł popłynięcia w rejs po wielkich jeziorach mazurskich. Generalnie pomysł fajny, ale nie pod koniec września, kiedy na wodach ostro już piździ i z reguły nikt jachtów już nie czarteruje. My byliśmy jednak bardzo uparci i postanowiliśmy odezwać się z prośbą do naszego ulubionego sternika Mariana B., który czarteruje zawsze i wszędzie. Tak było i tym razem. Po przybyciu do portu otrzymaliśmy wspaniały jacht Tango 730 sport, które coś tam zostało skrócone, coś tam wydłużone i dociążone i suma sumarum było jachtem bardzo szybkim, regatowym a przede wszystkim, jak zapewniał Pan Marian w 100% niewywracalnym, co zostało przetestowane na nie jednych regatach.
Pewni siebie, swoich umiejętności a najbardziej naszego jachtu, ruszyliśmy w nieznane, zaopatrzywszy się wcześniej w dziesięć zgrzewek wybornego browaru pędzonego na kostce chmielowej, sprzedawanego tylko i wyłącznie w Biedronce-koszt puszki 1,29 zł i tańszych nie było. Wypływając z portu nikt nie zawracał sobie głowy, że troszkę w nim pusto było, jakoś tak bezludnie i w ogóle. Uderzyło nas to dopiero  kiedy wypłynęliśmy na otwarty akwen i okazało się, że jest on pusty jak biblioteka na Szmulkach - ani żywej duszy. Widok był co najmniej dziwny, a powiedziałbym nawet troszkę przerażający. Przyzwyczajeni do letniego ruchu żeglugowego, mieliśmy nawet pomysł żeby zawrócić i dać sobie spokój, bo jak coś by się stało to nawet nikt tego nie zauważy a tym bardziej nie wezwie pomocy. No i do tego ten wiatr, 5-6 na jeziorze na prawdę robi wrażenie. Ale my się nie zlękliśmy i postanowiliśmy przeżyć przygodę życia. Wieczorem, po przycumowaniu troszkę na uboczu, w ciszy i spokoju, postanowiliśmy coś zjeść i zająć się zbędnym balastem w postaci browaru, który ciążył nam we wszystkich możliwych schowkach. Całe to odciążanie poszło nam bardzo sprawnie, bo nie dość że temperatura powietrza była bardzo niska, to i jeszcze urok wielkich jezior sprawił że w pięciu chłopa zrobiliśmy prawie połowę zapasu naszego alkoholu.
Rano oczywiście wstaliśmy jak nowo narodzeni, bo pod żaglami kaca nie ma. Ktoś tam zrobił jajecznice, kawę, zapaliliśmy po fajku i czas ruszać dalej, wcześniej sprzątając cały bajzel i górę puszek pozostawione po wczorajszym wieczorze. Jako że dookoła śmietnika nie wypatrzyliśmy, cały zapas aluminium wepchnęliśmy z powrotem do schowków i ruszyliśmy dalej szukać przygody. Tego dnia wiało równie mocno co poprzedniego i na dodatek zbierały się cały dzień ogromne chmury burzowe. Dystans z Giżycka do Mikołajek pokonaliśmy w trzy godziny, gdzie normalnie taka zabawa zajmuje cały dzień. Tuż przed mostem w Mikołajkach zaczęły się dziać dość dziwne rzeczy na wodzie i w pewnym momencie pruliśmy fale szybciej niż jacht na silniku obok-zresztą wszystkie jachty płynęły już tylko na silnikach, w przeciwieństwie do naszego, płynącego na pełnym ożaglowaniu. Wyczuwając lekkie niebezpieczeństwo, postanowiliśmy więc zwinąć foka. W tym momencie pojawiły się czarne łuki na wodzie i pierdolnął w nasz szkwał jakiego w życiu nie widziałem. Niestety rolfok na naszej niezawodnej łodzi się zblokował i w tym momencie uderzyło w nas po raz drugi, obracając łódź prostopadłe do następnego szkwału, który był najsilniejszy i spowodował że jebnęliśmy o tafle wody, jak pelikan w szybę. Jacht w kilka sekund zrobił "grzyba", odwracając się do góry dnem i zaczął tonąć. Całe szczęście zdarzenie to widziała łódź GOPRu, która w kilka minut była już przy nas, bo uwierzcie mi temperatura wody o tej porze roku jest zajebiście niska. Najzabawniejsze w całym tym zdarzeniu było radyjko którego słuchaliśmy podczas rejsu a które podczas tonięcia łodzi, radośnie przygrywało utwór z "Tytanica", wspomnianej wcześniej Celiny. Duże brawa należą się również naszemu sternikowi Piotrowi, który w momencie uderzenia drugiego szkwału, puścił ster i wyskoczył za burtę, pozostawiając łajbę i nas na pastwę losu.
Kiedy udało się już nam wgramolić do WOPRowców, oczom naszym ukazał się niesamowity widok kilkudziesięciu puszek po piwie, pływających wokół tonącej łodzi, które poprzedniego wieczoru opróżniliśmy a następnie poupychaliśmy w achterpiku. Miny ratowników bezcenne. Kiedy zostaliśmy wysadzeni na brzegu i zabrano nam koce, okazało się że każdy stoi boso, w mokrym t-shircie i spodenkach, bez pieniędzy, dokumentów oraz czegokolwiek wartościowego. Tu oczywiście pojawiły pesymistyczne wizje spędzenia nocy w szalecie miejskim i wyżeraniu ze śmietnika resztek, ale szybko ktoś rzucił ideę odwiedzenia najbliższej tawerny i poszukania tam pomocy oraz ludzi dobrej woli. Niestety właściciel lokalu nie należał do tej grupy i za 4 herbaty w plastikowym kubku musieliśmy zapłacić ostatnią wartościową rzeczą, jaką posiadaliśmy, czyli komunijnym zegarkiem kumpla, co okazał się wodoodporny. I to właściwie był koniec obcowania z nieżyczliwymi ludźmi tego dnia, bo jak tylko do knajpy weszli wszyscy żeglarze z portu co to słyszeli o zdarzeniu, z miejsca znalazło się coś do jedzenia, picia i palenia. Impreza rozkręciła się na tyle, że daliśmy nawet radę się nawalić, raczeni trunkami od wszystkich, do naszego stolika dosiadły się jakieś panny a w końcowym etapie, od kapitana portu otrzymaliśmy klucze do domku w którym mogliśmy się przespać. Ten kapitan to w ogóle równy gość był, bo jak się okazało z Romanem Paszke pływał w paru rejsach, a nawet zdarzyło mu się podczas jednego, dzwonić do rodziny żeby się pożegnać, bo na morzu szalał sztorm jakiego w życiu nie widział. Rano w porcie ze wszystkimi byliśmy na "ty" i każdy wiedział że to nasza niestrudzona załoga wyłożyła tango 730s. Po jakimś czasie nad przystań zawitał nasz Marian B. który oznajmił, że nurkowie łódź wyciągnęli i należy ja przetransportować do rodzimego portu i że teraz należy to do nas. Poinformował nas również iż odnalazł zwitek banknotów w woreczku foliowym co to się do sufitu przykleił a ja go wcześniej w jaskółce łodzi umieściłem. Dzięki niebywałej uczciwości Pana Mariana mieliśmy nie tylko na fajki i śniadanie, ale również i na bilet powrotny do domu.
Kiedy dotarliśmy do naszej wydobytej łodzi, okazało się, że cały nasz dobytek poszedł się delikatnie mówiąc jebać i ocalał mój jeden but, jakiś śpiwór i parę piw z biedronki, które wywołały spontaniczny uśmiech na naszych gębach.
Oczywiście po powrocie do domu, całe zdarzenie było głównym tematem wielu rozmów a męstwo i odwaga naszego sternika wielu szyderstw i różnorakich żartów.

wtorek, 10 stycznia 2012

Dziennik tacierzyśki

Jak wszyscy wiemy w naszym kraju polityka prorodzinna stawiana jest na piedestale i stanowi kluczowy element działań wszelkich ugrupowań politycznych. Dzięki temu przyrost naturalny w Polsce jest tak wysoki, matki z chęcią korzystają z urlopu macierzyńskiego a potem wychowawczego, bez troski o utratę pracy bądź też środków do życia. Dostęp do żłobków i przedszkoli ma każdy, ale przeważa tendencja do pozostawania z dziećmi do 4 roku życia z uwagi na wysokie dotacje, tak więc instytucje te świecą pustkami. Jednym słowem jest super. No i oczywiście "Tacierzyński"-wspaniały ukłon w kierunku niedocenianych ojców, w postaci tygodniowego urlopu, podczas którego więzi ojca i dziecka mają się zacieśnić.  Podczas tegoż właśnie cudownego okresu powstał mój dziennik i jeżeli pierwsza część mojego wpisu jest totalną utopią, tak cały ten dziennik jest najszczerszą prawdą i wszelkie zawarte w nim wątki miały miejsce. 

Urlop tacierzyński dzień II: 
Dzień pierwszy minął dość spokojnie-nastąpiła wzajemna akceptacja i wyznaczenie pewnych zasad. Dzisiaj Borys daje więcej sygnałów głosowych o bardzo wysokich częstotliwościach co przekłada się na lekki ból głowy. Stan na godz 10:30; siku-4, kupa-0, nie ma braków w kończynach. Dobra rada dla ojców; wbrew pozorom piekarnik to doskonałe miejsce zabaw dla dziecka. Pamiętajmy aby zadbać o odpowiednią temperaturę wewnątrz i pozostawieniu uchylonych drzwiczek.
Urlop tacierzyński dzień III:
Dzisiaj dowiedziałem się, że noc wcale nie jest od spania, kawę pije się w ratach (minimum pięciu) i najczęściej zimną, a drzwi od ubikacji pod żadnym pozorem nie można zamykać podczas "działania".
Dobra rada dla ojców; kupa dziecka, mimo iż wygląda jak plastelina, niestety nie spełnia jej funkcji-ludziki z niej stworzone zbyt szybko się rozpadają i zabawa szybko się kończy.
Urlop tacierzyński dzień IV:
Dzisiaj tata nauczył się że nie tylko Borys jest w stanie się obsrać. Zaczęło się niewinnie-wczesny, poranny spacer, zakupy, dobra duuuuza kawka z mlekiem na wynos, maluszek śpiący w wózku, lansik bansik i... no właśnie ta kawka z mlekiem. Kur....wa jak bym połknął tornado a to wszystko parę kilometrów od domu. Myślałem że zejdę. Zapuściłem szybki krok gejszy i jakoś udało się dodreptać pod dom, ale tutaj niespodzianka. Z zaciśniętymi jak u dziewicy kolanami muszę zejść do wózkowni, zabrać zakupy które muszę wnieść na 4 piętro razem z Borysem. Tego nie przewidziałem a było już na granicy. Na 2 piętrze nastąpił kryzys i zlały mnie zimne poty jak poczułem, że z nogawki coś mi wypadło. Całe szczęście to był smoczek Borcia, który wypadł przez dziurawą kieszeń, ale podnieść go trzeba było, co kosztowało mnie trochę wysiłku. Kur...wa jak bym dorwał tego gościa co budował ten budynek i nie zamontował windy, to bym mu nogi z dupy powyrywał. Jeszcze tylko 2 piętra, 3 zamki w drzwiach i... Borys się zesrał i zaczął ryczeć a mnie biednemu się tak cofnęło że zatwardzenie mam gwarantowane na klika dni.
Rada dla tatusiów; Przy dzieciakach, swoje potrzeby fizjologiczne planujcie z kilku godzinnym wyprzedzeniem, bo może się to zakończyć niespodzianką, nie koniecznie w pieluszce naszej pociechy.
Urlop tacierzyński dzień V:
Po weekendowym resecie i zalaniu pały czas wrócić do rzeczywistości, która okazuje się dużo ciekawsza niż w zeszłym tygodniu. Kwestia przyzwyczajenia do mojej gęby, czy po prostu dobry nastrój sprawiły iż mój synek przespał bez problemów całą noc i od rana okazuje doskonały humor. Fakt iż mieliśmy z rana małe spięcie bo montowaliśmy razem blokady na szuflady i traktował to jako zajebistą zabawę, do momentu w którym zorientował się że sam sobie dołek kopie, zabawy z szufladami już nie będzie i generalnie ojciec zrobił go w jajo knując ten niecny plan-niech się dzieciak przyzwyczaja bo życie łatwe nie jest i często ludzie wykorzystują twoje słabości. Niech to będzie pierwsza ojcowska lekcja w jego życiu.

Dobra rada dla ojców: nie bez przyczyny piwa nie sprzedają dzieciakom poniżej 18 roku życia-zbyt wiele gówniarze marnują wylewając, szczególnie te 8 miesięczne.
Urlop tacierzyński dzień VI:
Musze przyznać, że tacierzyński to zajebista sprawa-to takie nasze małe męskie wakacje. Obalimy razem butle, obejrzymy jakiś meczyk, zaliczymy spacerek na którym podrywami ładne dziewczyny, ucinamy sobie wspólną po południową drzemkę-żyć nie umierać. A propos podrywania, to nie ma lepszego wabika na kobiety niż słodki, onieśmielony bobas na rękach tatusia. Zacząłem nawet kombinować żeby za odpowiednią opłatą wypożyczać Borcia singlom-efekt murowany. Jak co oferty na priv.

Rada dla tatusiów: Puszczenie bąka w towarzystwie, jest słodkie i śmieszne tylko w wykonaniu małego bobaska, nam tatusiom to nie przystoi-tak przynajmniej twierdzą ludzie bez poczucia humoru.
Urlop tacierzyński dzień VII:
No i mija nam siódmy dzień tacierzyńskiego. Rozumiemy się coraz lepiej, znamy swoje przyzwyczajenia i upodobania. Borys bardziej lubi kaszkę waniliową niż truskawkową, zresztą po tej drugiej kupa jak by bardziej śmierdząca jest. Dzień Dobry TVN oglądamy tylko z Prokopem i Wellman bo jak widzi Węglarczyka z Rusin to jest pisk, wrzask i puszczanie bąków. Niebieski, świecący guziczek od dvd działa jak magnez, a Johny Bravo i pan Gąbka są w stanie rozbawić nas obu, mimo że to potworne zjeby.
Dobra rada dla ojców: Xbox 360, zdalnie sterowane pojazdy, tory wyścigowe dla samochodzików, czy giga wielkie pistolety na wodę to najlepszy prezent dla synka. Nie szkodzi że mały ma 8 miesięcy-kiedyś dorośnie i może nawet będzie się tym bawił
Urlop tacierzyński dzień VIII:
Reasumując to jakaś katastrofa. Zaczęło się od tego że Borys postanowił się obudzić o 4.30. Czy ktoś mi kurwa wytłumaczy logikę małego brzdąca który nie dość że sam się budzi, to stawia na równe nogi cały dom i nie to żeby po zmianie pieluchy i obaleniu flachy zasnął z powrotem. On woli się snuć marudzić i trzeć oczy a jak się takiego delikwenta odłoży do łóżka to wyje jak syrena podczas alarmu bombowego. W takiej chwili nasuwa mi się pytanie-na chuj żeś wstawał o tak wczesnej porze. Najlepsze z tego wszystkiego jest to, że jak wyszliśmy na spacer, to on zasnął na 3 godziny a ja musiałem się snuć jak zombi, ponieważ nauczony wypadkami dni poprzednich kawy z mleczkiem sobie kurwa nie kupiłem. Ale to i tak pikuś w porównaniu do tego co nastąpiło później. O godz 14 po "drzemeczce" synek zrobił się głodny no i należało opierdolić jakiś kociołek. Niefart chciał że zdążyłem przygotować posiłek, usadzić go w foteliku, ale nie zdążyłem zapiąć bo jakaś pinda z banku zadzwoniła wciskając mi kolejną kartę debetową, która pogrąży mnie już do reszty. No i wtedy się stało. Borys w przeciągu kilku sekund obrócił się o 90 stopni i wylądował głową w dół cały czas trzymając w ręku część obiadu. Reszta posiłku wylądowała na jego głowie, ubranku, podłodze, foteliku - nosz kurwa gdzie tego tatałajstwa nie było. Burdel jak w murzyńskiej chacie. Dzieciak ujebany, ja ujebany i czego brakowało nam jeszcze do szczęścia... taaaakkkk KUUUUPYYY!!! W tej kwestii Borys jak zwykle nie zawiódł. Najlepszy był tekst laski w telefonie "to może ja zadzwonię później"- a żeby cię pies...
Zdecydowanie muszę się dzisiaj napić piwa,
a najlepiej cztery.

Rada dla tatusiów: Po ciężkim dniu najlepszą alternatywą jest porządnie się napierdolić, ale pamiętajcie żeby być przy tym odpowiedzialnym i nie podawać alkoholu dziecku... przy najmniej w dużych ilościach

piątek, 6 stycznia 2012

Weekend w stylu Hanka

Każdy za pewne kojarzy serial "Californication", którego głównym bohaterem jest podstarzały, wiecznie imprezujący rozwodnik Hank Moody - bożyszcze wielu kobiet i niedościgniony wzór dla każdego faceta. Ja tam osobiście uważam że pod wieloma względami to cienias i spokojnie mógł by się ode mnie wielu rzeczy nauczyć, ale wielu życie by oddało za chociaż jedną noc spędzoną w jego stylu. Podobno w każdym facecie tkwi głęboko uśpiony "kompleks Hanka" i tylko kwestią czasu jest kiedy się ujawni.
Naszego kumpla ów kompleks dopadł jakiś rok przed narodzinami jego synka i miał typowe symptomy dla takich przypadków; w skupieniu i z powagą obejrzał wszystkie sezony "Californication", z szafy wywalił wszystkie ciuchy, prócz czarnych, powyciąganych t-shirtów i przetartych dżinsów, zapuścił włosy, tworząc artystyczny pierdolnik na głowie (to tak jak by przez dobrych kilka dni nie używać grzebienia ani szamponu) a gębę pokrył kilkunastodniowym zarostem. Reasumując miał stajla jak blokowy nurek co to na alpagę zbiera. Stan taki utrzymywał się u niego przez ładnych kilka miesięcy a my mieliśmy z tego niezłą pompę.
Pewnego dnia dostaliśmy informację, że nasz "polisz Hank" organizuje weekend podczas którego ma zamiar przebić swojego mistrza. No i się zaczęło. W piątek wieczorem przybyliśmy ze szczoteczką do zębów i gaciami w reklamówce do naszego wodzireja i rozpoczęliśmy działania mające na celu generalne zalanie pały. Impreza zaczęła się niestety dość niefartownie bo pomijając fakt, iż któremuś z nawalonych gości wpadł koszyczek od kostki do wc i w związku z tym cała zawartość rur postanowiła wybić właśnie w naszej łazience, to jeszcze nasz "polisz Hank" zapomniał nas poinformować, że ma sprawy w sądzie za zakłócanie ciszy z każdym możliwym mieszkańcem bloku i delikatnie mówiąc jesteśmy persona non grata, co wiązało się z tym że w trybie natychmiastowym musieliśmy wypierdalać. Fakt był też taki że impreza na jego kwadracie miała się już ku końcowi, bo zawartość muszli klozetowej waliła jak w murzyńskiej chacie i nie sposób było tego wytrzymać a uwierzcie mi, że znalezienie ochotnika który chciał to posprzątać graniczyło z cudem, tak więc opuściliśmy ten przybytek rozkoszy z nadzieją, że samo się posprząta. Jak się domyślacie, tak się nie stało i po powrocie z imprezy pt. "miasto jest nasze" każdy na wejściu miał ochotę puścić pawia. Ale co to dla wiernych naśladowców Hanka? Otworzyliśmy szeroko wszystkie okna i zasnęliśmy wtuleni w to co każdy miał pod ręką.
Poranek okazał się dużo gorszy niż z reguły bywa w takich przypadkach, bo okazało się że czterech chłopa musi walnąć kackupę i tak jak by zapomnieli o zaistniałym poprzedniego wieczora problemie. Najprostszym  rozwiązaniem okazało się odwiedzenie miejscowego chinczyka, co kebaby sprzedaje, oraz jego malutkiej ubikacji dla gości "restauracji". Jak później się przekonaliśmy, miejsce to było najczęściej odwiedzanym przez nas lokalem w przeciągu trzech dni, nie tylko ze względu na jego walory kulinarne, ale też na fakt iż kibel polisz Hanka Michała odblokowaliśmy dopiero w niedzielę na wieczór. Po napełnieniu ówcześnie opróżnionych żołądków, postanowiliśmy wpaść na najbardziej pojebany pomysł, jaki mógł nam wpaść do skacowanych łepetyn, a mianowicie pojechać do kumpla na działkę, żeby pobiegać i zżyć się z naturą. Podkreślę tylko że był to szary ponury listopad i ciągle padało. Jako zdecydowany przeciwnik "ruchu na kacu" opierdoliłem po drodze butle wina co się przypadkiem w bagażniku znalazła i miałem na wszystko wyjebane. Martwiło mnie tylko że kumple traktowali pomysł bardzo serio i bardzo chcieli żebym i ja potraktował to na serio. Nie zagłębiając się bardziej w szczegóły, wypad zakończył się tym, że ja zamiast biegać, jechałem na damskim rowerze z frędzelkami i piwem w koszyczku, po jakiś kurwa dołach i błotach a moi kompadres radośnie tuptali obok. Mówię wam rewelacja-kurwa polecam.
Po powrocie z radosnych pląsań po lesie okazało się, że gówna w łazience nadal nikt nie posprzątał, no bo i kto kurwa mógł to zrobić, a jebało już w chałupie na prawdę konkretnie. Problem nasilił się w momencie kiedy po trudach biegania i jeżdżenia na damskim rowerku z frędzelkami należało się wykąpać. Niestety w zaistniałej sytuacji odpadała opcja "kibel u chinola", chociaż były i takie pomysły. Po przechyleniu kilku bomb zebraliśmy się jednak w sobie i w trybie expresowym każdy zmył z siebie brud poranka, przechodząc aromatem gówna i dezodorantu użytego w felernej łazience. No i znowu się zaczęło. Wpadli goście, polała się wóda, każdy rzucił wyrafinowany żart na temat unoszących się aromatów, bomba, bomba, walenie w ścianę więc wypierdalamy i... szczerze mówiąc dalej ledwo co pamiętam. Gdzieś we fleszbekach widzę jak jadę w bagażniku samochodu, bo w środku już miejsca nie było, imprezę na pradze, nieznajome twarze, jakiś klub, bełt i śmierdzące mieszkanie kumpla. O poranku było nas czterech i każdy ledwo co pamiętał, a że nie chcieliśmy zmarnować ani chwili z ostatnich godzin niedzieli, postanowiliśmy nie iść spać, tylko do reszty opróżnić barek, w którym znajdowała się już tylko whiskey. Z colą bez gazu a następnie z oranżadą Helena smakowała wybornie. Wszystko ciepłe rzecz jasna.
Kiedy zrobiliśmy już pierwszą butlę powoli zaczęło docierać do nas, że lanie do zlewu w kuchni musi się zakończyć i trzeba coś zrobić z tym zajebanym kiblem. Najprostszym rozwiązaniem było rzecz jasna wezwanie fachowca, co postanowiliśmy uczynić. Niestety panowie po opisie sytuacji nie chcieli zejść poniżej 300 zł, co generalnie nie powinno dziwić. Zawzięliśmy się i postanowiliśmy, że nie zapłacimy tylko zrobimy to sami. W związku z tym iż miały już miejsce wcześniejsze próby przepchnięcia fekaliów, przepraszam gówna, postanowiliśmy wybrać się do specjalistycznego sklepu aby zakupić odpowiedni sprzęt do tej operacji. Problem polegał na tym że byliśmy nawaleni jak szpadle i sporym problemem było dla nas wstanie, a co dopiero powiedzieć przejażdżka do sklepu. W tym momencie pojawił się nasz anioł stróż, wybawiciel, moja obecna żona. Oczywiście nie mogło na wejściu zabraknąć pytania "co tu zdechło?", ale mimo wszystko nie wiecie jak się ucieszyliśmy że odwiedziła nas trzeźwa kobieta i w dodatku z samochodem. Po opowiedzeniu gromadnie naszej poruszającej historii Ola zgodziła się zawieść czterech, śmierdzących bejem, nawalonych gości do centrum handlowego i nie wstydziła się z nimi poruszać-fakt 10 metrów za nami, ale mimo wszystko, cud kobieta. W jednym z marketów budowlanych kumpel przypomniał sobie że u niego w domu od pół roku rezerwuar przecieka i może skorzysta z sytuacji i nabędzie nowy. Domyślacie się jak wygląda pijany, śmierdzący oparami kibla gość, próbujący wymówić słowo "REZERWUAR" do faceta z obsługi? Tak właśnie wyglądał Jędas, a właściwie sto razy gorzej, bo nie wytrzymując ciśnienia na korku zjebał się gościowi pod nosem, zachowując przy tym minę Jasia Fasoli. Kiedy w końcu koleś się ocknął i skumał o co chodzi temu bejowi zadał proste pytanie "jaki rezerwuar pan potrzebuje?". Jędas nie wiele myśląc, choć wydaje mi się że tego dnia miał z tym spore problemy odpowiedział "jak to jaki? BIAŁY!!!". Koniec końców wylądowaliśmy z powrotem w domu z pięciometrową sprężyną do przepychania rur za 25 zł i udało nam się z dumą usunąć usterkę, zaoszczędzając 275 zł. Niestety Jędas rezerwuaru nie kupił bo się jednak z ekspedientem nie był w stanie dogadać.

wtorek, 3 stycznia 2012

Kac Vegas we Lwowie i zaginiona ручка

Pomysł spędzenia 4 dniowego weekendu we Lwowie wpadł bardzo spontanicznie w okresie dość wzmożonego ruchu zawodowego, co miało generalnie służyć odstresowaniu naszego towarzystwa. Założenie było proste; jedziemy zgraną, wyłącznie męską ekipą i "ma się dziać". Patrząc na wrodzone umiejętności członków tego wypadu plan miał szanse powieść się w 300%.
Podczas jazdy przyświecała nam wyłącznie idea utworu Kazika "jedna flaszka, druga flaszka i też trzecia kurde bele leci...", co spowodowało iż droga pod granicę upłynęła nad wyraz szybko. Problemy zaczęły się od momentu kiedy na granicy wysiedliśmy aby pokazać paszporty a w raz z nami zbiór pustych flaszek z wspomnianej wcześniej piosenki. Mocno nas w sumie nie zdziwiło że zabrali nas na dołek aby przeczesać cały samochód w poszukiwaniu zakazanych towarów i substancji. Logika podczas takiej kontroli nakazywała by zapytać strażnika "co my możemy przemycać z Polski", skoro u nich litr wódki kosztuje 7 zł a paczka fajek 2,5 zł? Niestety strażnicy nie wyglądali na logicznie myślących i z tępym wzrokiem czekali na łapówkę-a nam się nie śpieszyło. Tak więc po prawie dwóch godzinach trzepania naszych gaci i skarpetek, panowie puścili nas w dalszą drogę. W między czasie drugi samochód, z resztą bojowej ekipy zdążył się tak nawalić, że były podejrzenia czy kierowca od nadmiaru oparów nie jest również nagrzany.
Kiedy o świcie ujrzeliśmy zaspanych Lwowian, taplających się w śniegu w drodze do pracy, ku naszemu zaskoczeniu okazało się, że w tym właśnie miejscu kończy się Świat, a dokładniej mapa w GPSie pokładowym i pozostaje nam dotrzeć do hostelu na czuja. Po kilkunastu próbach z mapą w wersji papierowej i opłaceniu miejscowego taksówkarza udało nam się dotrzeć do hostelu o bardzo adekwatnej nazwie "KOSMONAUT", gdzie w spokoju weszliśmy na orbitę i pozostaliśmy na niej przez 3 dni. Jako że nasz relaks polegał głównie na piciu gorzały i zwiedzaniu miejscowych atrakcji nocnych, nie będę się w tym temacie rozpisywał aby was nie zanudzać.
Na uwagę na pewno zasługuje próba wstąpienia do miejscowej mafii przez najmniejszego z uczestników naszej wyprawy, który w dość podejrzanym klubie, obstawionym w większości przez panów bez karku, postanowił przysiąść się do jednego ze stolików i bezpośrednio zapytać się w naszym ojczystym języku "panowie, czy mogę wstąpić do waszej mafii?". Po tym jak zamilkła muzyka i zrobiła się niezręczna cisza, tylko jeden z kumpli wykazał się logicznym rozumowaniem i niebywałym refleksem, biorąc za wsiarz naszego małego przypałowca, który w trybie natychmiastowym opuścił ten przybytek.
Oprócz osób którym po alkoholu włączał się tryb nieśmiertelności, bądź auto destrukcji, mieliśmy również darczyńcę, który w przeciągu zaledwie trzech dni podniósł PKB Ukrainy do poziomu Luksemburga, wydając całe swoje oszczędności, a bankomat na przeciw hostelu nazwał imieniem żeńskim. W każdym innym kraju nie zrobiło by to większego wrażenia, ale w miejscu gdzie podstawowe produkty takiej jak wóda, pety i żarcie kosztują tyle co u nas zapałki, był to nie lada wyczyn.
No i wreszcie nasi wspaniali dwaj amigos, bez których nie było by właściwie tego wpisu. Kolega Przemysław i Mirosław na jednym z wieczorów klubowych, poznali miejscowe dziewczyny, które zakochały się w nich bez pamięci. Początkowo zdziwił nas fakt iż ci dwaj, no nie ukrywajmy, na pewno nie modele, przygruchali sobie tak śliczne niewiasty. Patrząc jednak na konkurencję w postaci miejscowych chłopków w sweterkach we wzorek, nasze zdziwienie ustąpiło i stwierdziliśmy że chłopaki na tym tle wyglądają co najmniej jak Justin Timberlake i Brad Pit. Tak więc po wielu godzinach pląsania i wszelakich podchodów, panowie zasiedli ze swoimi damami w taksówce aby skierować się ku ich mieszkaniu. Taksówka jechała i jechała, mijała blokowiska, jakieś rurociągi, lasy aż w końcu wylądowali w miejscu podobnym do warszawskiego Tarchomina, czyli na kompletnym zadupiu. Pod blokiem okazało się, że panie nie są wcale takie  łatwe i za nic nie wpuszczą chłopaków do domu. No więc co? Trzeba się wymienić numerami telefonów i z powrotem do klubu. No i tu pierwszy zonk-chłopakom padły telefony i nie mają jak zapisać numeru, więc proszą taksówkarza o długopis, żegnają się z laskami odjeżdżają. Po chwili taksówkarz rzuca "gdzie maja rućka?". No i tu zonk numer dwa. Po usłyszeniu odpowiedzi "jaka rućka, co to kurwa jest rućka?", z piskiem opon szofer hamuje i odwraca się do Przemysława i Mirosława powtarzając dość dosadnie pytanie. Chłopaki po chwili zamieszania, poszukiwań zaginionej rućki, oraz lekkigo strachu przed rosłym taryfiarzem postanowili w ramach rekompensaty dać mu dość znaczną część posiadanej gotówki. Niestety jak się okazało pan taksówkarz okazał się charakternym człowiekiem i nie przystał na propozycję i tu nastąpił zonk numer trzy, długopis okazał się pamiątką. Suma sumarum chłopaki zostali wywaleni z taksówki o czwartej w nocy na obcej ziemi, wśród zimnych blokowisk oraz równie zimnych blokersów, bez możliwości zadzwonienia do któregokolwiek z nas a tym bardziej po kolejną taksówkę. Szczęście im jednak dopisało i po kilku godzinach udało im się dotrzeć do hostelu, gdzie mieliśmy możliwość usłyszeć tę przerażającą historię przy śniadaniu.
Cały nasz wyjazd zakończył się w niedzielę zbiorowym dmuchaniem w alkomat, w celu odnalezienia trzeźwych do kierowania samochodami. Oczywiście jak to w takich sytuacjach bywa, ci najbardziej wyrywni okazali się najbardziej nawaleni, mimo wcześniejszych zapewnień w stylu "ja się czuję zajebiście". Drogę powrotną można porównać tylko do drogi przez mękę, która trwała kilkanaście godzin, okraszona była kacem zabójcą i kosztowała nas kilkaset hrywien, wydanych na łapówki na przejściu granicznym, ale mimo wszystko warto było, bo cały ten wyjazd pozostanie w naszej pamięci jako jeden z lepszych i wspominany będzie na nie jednej jeszcze posiadówie.

Ps. Na życzenie, w tym poście nie użyłem "mięcha" dla podkreślenia walorów pewnych wydarzeń i sytuacji, co nie ukrywam sprawiło mi nie lada problem, ale żeby nie było-potrafię!!! Następne wpisy będą już w "moim stylu", chyba że nastąpią wyraźne sprzeciwy.