czwartek, 19 stycznia 2012

"Maj hart łil gołon"

Dla nie kumatych powiem tylko że tytuł postu jest spolszczoną wersją tytułu utworu niejakiej Celiny D. do filmu "Tytanic". Skąd pomysł na taki tytuł? Ano kilka ładnych lat temu, tuż po powrocie z kilkumiesięcznego pobytu na wyspach brytyjskich, wpadliśmy z kumplami na fantastyczny pomysł popłynięcia w rejs po wielkich jeziorach mazurskich. Generalnie pomysł fajny, ale nie pod koniec września, kiedy na wodach ostro już piździ i z reguły nikt jachtów już nie czarteruje. My byliśmy jednak bardzo uparci i postanowiliśmy odezwać się z prośbą do naszego ulubionego sternika Mariana B., który czarteruje zawsze i wszędzie. Tak było i tym razem. Po przybyciu do portu otrzymaliśmy wspaniały jacht Tango 730 sport, które coś tam zostało skrócone, coś tam wydłużone i dociążone i suma sumarum było jachtem bardzo szybkim, regatowym a przede wszystkim, jak zapewniał Pan Marian w 100% niewywracalnym, co zostało przetestowane na nie jednych regatach.
Pewni siebie, swoich umiejętności a najbardziej naszego jachtu, ruszyliśmy w nieznane, zaopatrzywszy się wcześniej w dziesięć zgrzewek wybornego browaru pędzonego na kostce chmielowej, sprzedawanego tylko i wyłącznie w Biedronce-koszt puszki 1,29 zł i tańszych nie było. Wypływając z portu nikt nie zawracał sobie głowy, że troszkę w nim pusto było, jakoś tak bezludnie i w ogóle. Uderzyło nas to dopiero  kiedy wypłynęliśmy na otwarty akwen i okazało się, że jest on pusty jak biblioteka na Szmulkach - ani żywej duszy. Widok był co najmniej dziwny, a powiedziałbym nawet troszkę przerażający. Przyzwyczajeni do letniego ruchu żeglugowego, mieliśmy nawet pomysł żeby zawrócić i dać sobie spokój, bo jak coś by się stało to nawet nikt tego nie zauważy a tym bardziej nie wezwie pomocy. No i do tego ten wiatr, 5-6 na jeziorze na prawdę robi wrażenie. Ale my się nie zlękliśmy i postanowiliśmy przeżyć przygodę życia. Wieczorem, po przycumowaniu troszkę na uboczu, w ciszy i spokoju, postanowiliśmy coś zjeść i zająć się zbędnym balastem w postaci browaru, który ciążył nam we wszystkich możliwych schowkach. Całe to odciążanie poszło nam bardzo sprawnie, bo nie dość że temperatura powietrza była bardzo niska, to i jeszcze urok wielkich jezior sprawił że w pięciu chłopa zrobiliśmy prawie połowę zapasu naszego alkoholu.
Rano oczywiście wstaliśmy jak nowo narodzeni, bo pod żaglami kaca nie ma. Ktoś tam zrobił jajecznice, kawę, zapaliliśmy po fajku i czas ruszać dalej, wcześniej sprzątając cały bajzel i górę puszek pozostawione po wczorajszym wieczorze. Jako że dookoła śmietnika nie wypatrzyliśmy, cały zapas aluminium wepchnęliśmy z powrotem do schowków i ruszyliśmy dalej szukać przygody. Tego dnia wiało równie mocno co poprzedniego i na dodatek zbierały się cały dzień ogromne chmury burzowe. Dystans z Giżycka do Mikołajek pokonaliśmy w trzy godziny, gdzie normalnie taka zabawa zajmuje cały dzień. Tuż przed mostem w Mikołajkach zaczęły się dziać dość dziwne rzeczy na wodzie i w pewnym momencie pruliśmy fale szybciej niż jacht na silniku obok-zresztą wszystkie jachty płynęły już tylko na silnikach, w przeciwieństwie do naszego, płynącego na pełnym ożaglowaniu. Wyczuwając lekkie niebezpieczeństwo, postanowiliśmy więc zwinąć foka. W tym momencie pojawiły się czarne łuki na wodzie i pierdolnął w nasz szkwał jakiego w życiu nie widziałem. Niestety rolfok na naszej niezawodnej łodzi się zblokował i w tym momencie uderzyło w nas po raz drugi, obracając łódź prostopadłe do następnego szkwału, który był najsilniejszy i spowodował że jebnęliśmy o tafle wody, jak pelikan w szybę. Jacht w kilka sekund zrobił "grzyba", odwracając się do góry dnem i zaczął tonąć. Całe szczęście zdarzenie to widziała łódź GOPRu, która w kilka minut była już przy nas, bo uwierzcie mi temperatura wody o tej porze roku jest zajebiście niska. Najzabawniejsze w całym tym zdarzeniu było radyjko którego słuchaliśmy podczas rejsu a które podczas tonięcia łodzi, radośnie przygrywało utwór z "Tytanica", wspomnianej wcześniej Celiny. Duże brawa należą się również naszemu sternikowi Piotrowi, który w momencie uderzenia drugiego szkwału, puścił ster i wyskoczył za burtę, pozostawiając łajbę i nas na pastwę losu.
Kiedy udało się już nam wgramolić do WOPRowców, oczom naszym ukazał się niesamowity widok kilkudziesięciu puszek po piwie, pływających wokół tonącej łodzi, które poprzedniego wieczoru opróżniliśmy a następnie poupychaliśmy w achterpiku. Miny ratowników bezcenne. Kiedy zostaliśmy wysadzeni na brzegu i zabrano nam koce, okazało się że każdy stoi boso, w mokrym t-shircie i spodenkach, bez pieniędzy, dokumentów oraz czegokolwiek wartościowego. Tu oczywiście pojawiły pesymistyczne wizje spędzenia nocy w szalecie miejskim i wyżeraniu ze śmietnika resztek, ale szybko ktoś rzucił ideę odwiedzenia najbliższej tawerny i poszukania tam pomocy oraz ludzi dobrej woli. Niestety właściciel lokalu nie należał do tej grupy i za 4 herbaty w plastikowym kubku musieliśmy zapłacić ostatnią wartościową rzeczą, jaką posiadaliśmy, czyli komunijnym zegarkiem kumpla, co okazał się wodoodporny. I to właściwie był koniec obcowania z nieżyczliwymi ludźmi tego dnia, bo jak tylko do knajpy weszli wszyscy żeglarze z portu co to słyszeli o zdarzeniu, z miejsca znalazło się coś do jedzenia, picia i palenia. Impreza rozkręciła się na tyle, że daliśmy nawet radę się nawalić, raczeni trunkami od wszystkich, do naszego stolika dosiadły się jakieś panny a w końcowym etapie, od kapitana portu otrzymaliśmy klucze do domku w którym mogliśmy się przespać. Ten kapitan to w ogóle równy gość był, bo jak się okazało z Romanem Paszke pływał w paru rejsach, a nawet zdarzyło mu się podczas jednego, dzwonić do rodziny żeby się pożegnać, bo na morzu szalał sztorm jakiego w życiu nie widział. Rano w porcie ze wszystkimi byliśmy na "ty" i każdy wiedział że to nasza niestrudzona załoga wyłożyła tango 730s. Po jakimś czasie nad przystań zawitał nasz Marian B. który oznajmił, że nurkowie łódź wyciągnęli i należy ja przetransportować do rodzimego portu i że teraz należy to do nas. Poinformował nas również iż odnalazł zwitek banknotów w woreczku foliowym co to się do sufitu przykleił a ja go wcześniej w jaskółce łodzi umieściłem. Dzięki niebywałej uczciwości Pana Mariana mieliśmy nie tylko na fajki i śniadanie, ale również i na bilet powrotny do domu.
Kiedy dotarliśmy do naszej wydobytej łodzi, okazało się, że cały nasz dobytek poszedł się delikatnie mówiąc jebać i ocalał mój jeden but, jakiś śpiwór i parę piw z biedronki, które wywołały spontaniczny uśmiech na naszych gębach.
Oczywiście po powrocie do domu, całe zdarzenie było głównym tematem wielu rozmów a męstwo i odwaga naszego sternika wielu szyderstw i różnorakich żartów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz