wtorek, 29 listopada 2011

Pszczelarz, elektryk amator

W wieku 20 lat wyjechałem z dwoma kumplami na saksy do Szkocji. Były to czasy kiedy Polska nie należała jeszcze do Unii i tego typu wyprawa nie była wcale taka łatwa, tak więc spinka na granicy w Dover była dość spora, ale się udało. Przecież dla Polaka, zwłaszcza młodego nie ma rzeczy niemożliwych. Chcąc dogłębnie wykorzystać kilku godzinny postój w Londynie postanowiliśmy nasycić nasze zbetoniałe od Polskiej rzeczywistości umysły i wessać neony nowoczesnego zachodu. Oczywiście wsysanie rozpoczęliśmy od zakupu i przechyleniu kilku piw aby łatwiej nawiązywać kontakty. Zdobywanie nowych znajomości niefartownie zaczęliśmy od  gejowskiej imprezy w Socho, gdzie nasz bardzo radykalny kolega podrywany był przez sporą większość jej uczestników. Kiedy tolerancja wspomnianego kumpla sięgnęła Big Bena postanowiliśmy dołączyć do ruchu Krisznowców paradujących na Piccadilly Circus. Tam pląsając w rytmach hare, hare  nabraliśmy jeszcze większego luzu i otwartości na świat co zaowocowało odwiedzinami Królowej, do której niestety nas nie wpuszczono oraz większości szaletów miejskich gdyż niestety na wyspach automatycznie kurczy się pęcherz. Na koniec dziarskim i wesołym krokiem weszliśmy na dworzec autobusowy, skąd odjechaliśmy do mieściny pod szkockim Dundee, której nazwy za cholerę nie pamiętam, tak jak i zresztą całej podróży.
Na miejscu otrzymaliśmy przydział do naszego prywatnego karawanu, gdzie piździło jak w Kieleckiem a jedyna elektryczność znajdowała się w zegarku kumpla. Tak rozpoczęliśmy naszą przygodę z malinami i innym tatałajstwem które kazano nam zbierać.
Pewnego wieczoru do naszej "osady" dojechała nowa siła robocza z Polski która postanowiła uczcić fakt przyjazdu dużą ilością doskonałej ojczystej wódki. Był wśród nich gość, którego imienia nie pamiętam, ale jest on tak naprawdę głównym bohaterem tego wpisu. Otóż ów zacny dżentelmen cechował się potwornym nie fartem, który dawał mu się we znaki w każdej możliwej sytuacji. Wszystko rozpoczęło się właśnie tego wieczoru kiedy postanowił świętować swoje przybycie wraz z kumplami. Notrąbiwszy się niemiłosiernie biedak zapomniał iż wejście do jego karawanu nie jest wyposażone w schody i tak na prawdę zawieszone jest na wysokości ponad pół metra nad ziemią. Wychodząc za potrzebą pierdolnął centralnie na facjatę ze wspomnianej wcześniej wysokości. Normalnie człowiek ma odruch wyciągnięcia rąk i obrony przed upadkiem, nasz bohater postanowił jednak nie zawracać sobie tym głowy i jebnął twarzą o glebę rozwalając sobie tym samym cały nos. Pierwszy dzień w pracy rozpoczął dość niewyględnie, ale na pewno nie spodziewał się co go jeszcze czeka tego pamiętnego dnia.
Jeżeli zastanawialiście się czemu na plantacjach malin znajdują się ule, to śpieszę wyjaśnić iż pracowite pszczółki zapylają tam kwiaty malin i wszystko naturalnie funkcjonuje. Na pewno nie zastanawiał się nad tym nasz bohater, bo korzystając z przerwy w zbiorach postanowił zajarać faja tuż przy ulach, a jak wiadomo pszczółki dymu nie lubią i... biedny chłopaczyna latał jak poparzony w tą i z powrotem odganiając wściekłe owady. Na koniec dnia nie dość że ryja miał całego obdartego i w strupach, to jeszcze napuchniętego od ugryzień-widok był przekomiczny. Jeżeli komuś się zdaje że to koniec jego perypetii to grubo się myli. Znużony całodniową pracą oraz walką z pszczołami, postanowił zrelaksować się pod prysznicem. Ale tam też czekała na niego przykra niespodzianka, bo nastąpiło przebicie prądu z termy i kolesia tak przetargało, że nie był w stanie wstać z posadzki przez 40 min aż ktoś go znalazł. Nie znam dalszych perypetii tego nieszczęśnika, ale na następny dzień postanowił opuścić nasz obóz i poszukać szczęścia gdzie indziej.